Jak zawsze niebanalnie, pod prąd i szczerze. Co do tego mogę być pewny gdy sięgam po Lao Che. Z każdym albumem jest tak samo. Zdziwienie – a potem podziw, że tak można.
Ace piorun dece zakupiłem od razu po premierze i wracając z pracy wieczorem, aż sobie wydłużyłem drogę do domu. Zima zima zima, nie tylko poza autem (był to jakoś styczeń), również z głośników brzmiało chłodną elektroniką. Najbardziej z tamtej trasy do domu zapamiętałem te klawisze w numerze Czas. Przypomniałem sobie ostatnio o tym numerze, gdy wszyscy tak strasznie wyglądali Nowego Roku bawiąc się w podsumowania, plany i postanowienia na 2014sty. Do głowy wpadł mi wtedy ten oto tekst:
„Nowy lichy lizie, stary wspomnisz
Jeśli nowy cudny, stary zapomnisz
Ale wiedz iż nie ma wcześniej i nie ma też później
Więc co u licha teraz?
Jest tylko tu i teraz”.
Również zimą wieje w numerze Dłonie – ta elektronika jednak ciekawi. Nie byłem nigdy fanem Joy Division i podobnych klimatów, ale jest to chyba jakieś nawiązanie. Brzmi to intrygująco i bardzo pasuje do aury grudniowo-styczniowej. Tylko śnieg by się przydał za oknem – pewnie wykraczę i jutro będzie bialutko wcześnie rano.
Te dwa najmroźniejsze numery to te, które wpadło w ucho prawie od razu. Płyta jednak zaczyna się od ciężkiej dla mojego ucha Historii Stworzenia Świata – świetny jest ten tekst i muza też jest zacna, ale uważam, że na początek płyty to za trudne. Bardzo jazzowo i chaotycznie – co sprawia, że album już na starcie pokazuje, że może być wyzwaniem.
Zaraz po tym pierwszym numerze pojawia się Krzywousty, który mi osobiście jakoś nie przypasował. Ten bit za mocny – a tekst mnie irytuje trochę. Taki natrętny trochę z tym refrenem, ale całościowo ma to coś w sobie ciekawego.
Dopiero trzeci na płycie Magistrze Pigularzu mi przypasował. Na koncercie też to super brzmi – z pewnością jest to hicior. W Kryminale jest bardzo fajne tempo, a w środku pojawia się moment na sporo ciekawej elektroniki. Ponadto jest to chyba jedyny utwór jak znam, w którego tekście użyte jest słowo „naleśnik”.
Życie jest jak tramwaj po raz kolejny zadziwia tekstem – ale bardzo fajnie można się przy nim pobujać. Stworzono też do niego bardzo fajny klimatyczny teledysk wpasowujący się w grafikę okładu i książeczki albumu.
Od tytułowego utworu chyba najbardziej czuć pozytywny klimat – i narastające dźwięki i tekst są po prostu wesołe i „elektryzujące”. Masa plumkaczy, bzyk bzyków, trzeszczących hałasów i ciekawa proklamacja tekstu. Mi się gęba uśmiecha.
Najdziwniejszy tekst i utwór to chyba „urodziła mnie ciotka” – dla mnie czad, szkoda tylko, że wokal jest tak w oddali. Mógłby być głośniej, ciężko mi było bez książeczki wyłapać teksty. Zresztą to i tak nic nie dało, bo nie wiem o czym jest mowa (lub się domyślam, ale nie całościowo) i tak chyba ma być.
W Wielkim Kryzysie opróćz dźwięków rodem z Comodore 64 podoba mi się tekst. Zabawa słowem to zresztą bardzo typowe dla laoczaków. W pewnym momencie pojawiają się też wyczekane przez mnie gitary – mało ich, ale dają znaczący efekt.
Sam O’Tnosc – bardzo smutno temu Samu (Samemu? Samowi). Najspokojniejszy numer na płycie i po raz kolejny zabawa słowem – niezawesoła historia pewnego Irlandczyka. Jest ślicznie w tym smutku.
Ostatnia i oby nie prorocza Zima Stulecia jest znowu arcyciekawą kompozycją – te klawisze są czaderskie i gwarantują dobrą zabawę na koncertach. Jest zima, ale bawmy się!
O brzmienie na całym albumie zadbał po raz kolejny Marcin Bors – więc z pewnością stoi to na światowym poziomie.
Ta zima w tym albumie potrafi być przyjemna dla duszy. To taka zima, gdy gębę wykrzywia, ale się śmiejesz. Wciąż nie łapię tych tekstów, ale wcale nie czuję, że muszę i chcę. Po prostu akceptuję całość jak jest.Tak mi wystarczy i tak mi dobrze.
Nie wracam do tego albumu często, ale jest on zaraźliwy. Kumplowi puściłem i od razu po jednym nagraniu był wciągnięty w te historie. Muzyka na odpowiednią porę – dnia i roku. Jednak gdy odpowiedni czas nadejdzie ciężko nie przesłuchać tego krążka przynajmniej 3 razy.